Jedwab do włosów firmy Marion



Dzisiaj postanowiłam trochę przybliżyć jeden z moich ulubionych produktów do włosów. Od pewnego czasu nie używam lokówki ani prostownicy, ale wcześniej gdy układałam sobie fryzurę przy użyciu ciepła wyzwalanego w tych urządzeniach, był to kosmetyk, który aplikowałam codziennie. Natura Silk firmy Marion to jedwabna kuracja, odżywka regenerująca bez spłukiwania. Swoje właściwości zawdzięcza obecności jedwabiu i prowitaminy B5.

Teraz parę słów od producenta:
-Nadaje włosom świetlisty połysk już po użyciu jednej kropli
  • Sprawia, że twoje włosy będą odżywione, nawilżone i sprężyste
  • przywraca włosom suchym, zniszczonym i matowym miękkość i blask.
Natura Silk jedwabna kuracja wygładza powierzchnię włosów, ułatwia rozczesywanie i układanie oraz regeneruje włosy od wewnątrz. Regularnie stosowana chroni włosy przed wysoką temperaturą, gorącym powietrzem, zanieczyszczeniami środowiska i utratą wilgoci.
Twoje włosy uzyskają świetlisty połysk, jedwabistą miękkość i zdrowy wygląd”

Skład moim zdaniem daleki jest od ideału. Wprawdzie mamy panthenol, który nawilża, ale jest on na ostatnim miejscu w składzie, czyli jest go tyle, co kot napłakał. Trzeci od końca jest hydrolizowany jedwab. Mówiąc wprost, skład jest średniawy, raczej ów preparat nie naprawia naszych zniszczonych włosów.

Ta odżywka ma bardzo miły dla nosa zapach. Można by wręcz pomyśleć, że jedwab pachnie, nic bardziej mylnego, ta woń to nic innego jak syntetyczne perfumy, które mogą działać drażniąco na niektóre z nas. Aczkolwiek ja ten zapach lubię, jest on dość silny i pozostaje wyczuwalny przez cały dzień. Zatem jeśli jego zapach Was drażni, to nie radzę kupować, bo będziecie musiały wytrzymać z nim cały dzień.

Jest to produkt bardzo wydajny. Ponieważ autentycznie wystarczy jedna malutka kropelka, by rozprowadzić go na włosach, taka butelka starczy nam na kilka miesięcy codziennego stosowania. Ja mam opakowanie o pojemności 50 ml, kupiłam je w trakcie sesji zimowej i wciąż mam ponad połowę produktu, a od lutego do czerwca używałam ten jedwab praktycznie codziennie.

Włosy po tej odżywce bez spłukiwania bardzo ładnie błyszczą. To daje wrażenie silnych, zdrowych włosów. Jest to jednakże efekt krótkotrwały, który znika podczas mycia głowy. Preparat jest dość lepki i skleja rozdwojone końcówki, przez co nasze włosy naprawdę wyglądają lepiej. No właśnie wyglądają, a nie stają się zdrowsze. Ale gdy już doszło do tragedii, to dobrze mieć przy sobie ten jedwab z Mariona, bo można stworzyć iluzję zadbanych, mocnych włosów.

Odżywka jest naprawdę tania. Malutka buteleczka kosztuje coś koło 4 zł, większą, tę 50-mililitrową kupiłam za 7 zł:)Nie nabywałam tego produktu podczas promocji, tylko po regularnej cenie.

Odżywka zawiera silikony i to na pierwszy miejscu. Moje włosy wprawdzie nie przyklapły po aplikacji tego specyfiku, nie zauważyłam też, by były przeciążone, ale jest spore ryzyko, że inne użytkowniczki tego produktu nie będą miały tyle szczęścia co ja.

Odżywki absolutnie nie należy kłaść przy skórze głowy, nakładamy ją tylko na końcówki włosów. Jeśli nałożymy ją na skórę, to włosy przetłuszczą się nam w ekspresowym tempie, nabawimy się również łupieżu.
Jest to produkt łatwo dostępny. Można go dostać w Naturze, Netto, drogeriach no name.

Produkt rzeczywiście chroni przed szkodliwym wpływem temperatury. Wiadomo nie w 100%, ale całkiem przyzwoicie. Dlatego jest to mój ulubieniec. Gdy jeszcze prostowałam włosy, nakładałam go przed każdym włączeniem prostownicy do kontaktu. Moje włosy wprawdzie ucierpiały na tym zabiegu modelującym, ale nie wysuszyły się aż tak strasznie. Udało mi się uniknąć siana na głowie. Polecam go wszystkim dziewczynom, które prostują włosy, bo naprawdę je chroni.

Nie miałam okazji przekonać się, jak wyglądają włosy na drugi dzień po aplikacji kosmetyku, ale podejrzewam,że są nieźle przetłuszczone. Dla mnie nie ma to znaczenia, ponieważ codziennie myję włosy, gdyż nie potrafię zasnąć, czując na sobie zapach fajek, którymi nie sposób przesiąknąć, przechodząc przez miasto.;/

Trzeba uważać z ilością kosmetyku. Naprawdę w jego przypadku im mniej go, tym lepiej. Oszczędzajmy jedwab, choć jest tani. W przeciwnym razie uzyskamy włosy oblepione smalcem. Nie jest to estetyczny wygląd.

Wygodny dozownik pozwala nabrać niewielką ilość preparatu. Nie zacina się, jestem z niego zadowolona.
Włosy po nałożeniu jedwabiu rzeczywiście zyskują na miękkości. Stają się puszyste i miękkie w dotyku, nawet jeśli normalnie są proste i twarde niczym druty.

Jeśli nakładaliśmy tę odżywkę podczas dnia, to wieczorem trzeba ją dobrze zmyć szamponem, żeby nałożona później odżywka lub maska, rzeczywiście mogły wnikać w strukturę włosa i regenerować go.

Jak już wspomniałam wyżej, patrząc na skład, nie sądzę, żeby nasze włosy były odżywione. Musimy stosować normalną odżywkę, która rzeczywiście spełnia tę funkcję. Ta z Mariona ochroni nas przed niekorzystnym wpływem wysokiej temperatury, ale nie zrobi nic więcej.

Dobrze, że jest to produkt bez spłukiwania, dzięki niemu jest z nim mniej roboty:)



Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze pary razy użyć podkładu z Golden Rose, bo chciałabym go zrecenzować. Niestety, ja chyba nigdy nie przekonam się do podkładów. Myślę, że mój obecny jest dobrze dobrany, ale mimo to ciągle czuję się jak zaszpachlowana i mam nieodparte wrażenie, że ludzie, patrząc na mnie, myślą: tapeciara. Ciągle mi się wydaje, że podkład się odznacza, czuję się tłusto, jakby produkt ze mnie spływał. Cały czas boję się, żeby się nim nie upaprać. I mam tak za każdym razem, gdy nałożę jakikolwiek podkład. Jeszcze poużywam go przez weekend, ale jak pójdę na uczelnię, to chyba go odstawię, bo zwyczajnie źle się w nim czuję. Bardzo sztucznie. Dzisiaj przed wyjściem z domu, chyba z 4 osoby przepytałam, czy nie widać i nie wyglądam jak klaun. Moja mama, mój tato, sąsiadka i przyjaciel zgodnie odpowiedzieli, że jest okej. A ja dalej uważałam, że mogłabym iść straszyć i wyglądam jak tapeciara. Ten dyskomfort skutecznie odstrasza mnie od podkładów. Wolę mieć widocznie pryszcze niż zamaskowane podkładem, bo czuję się sztucznie. Chyba nigdy nie polubię podkładów.

A Wy dobrze czujecie się, mając naniesiony podkład? Miałyście kiedyś ową odżywkę z jedwabiem? Jak chronicie włosy przed niekorzystnym działaniem wysokiej temperatury?

Żel pod prysznic Palmolive Aromatherapy z wyciągiem ylang ylang



Dzisiaj trochę nietypowo, po raz pierwszy opiszę swoje wrażenia związane z użytkowaniem żelu pod prysznic. Pod lupę wezmę mój ulubiony żel, do którego ciągle powracam. Jest nim Palmolive Aroma Therapy Absolute Relax z olejkiem eterycznym Ylang Ylang.

Bardzo lubię fiolet. Połowa mojej garderoby jest w tym kolorze;) Dlatego moją uwagę przykuwa intensywna barwa żelu, która pobudza zmysły, jest pełna pozytywnej energii i zachęca do działania. Używając czegoś w takim kolorze, automatycznie poprawiam sobie samopoczucie. Lubię intensywne, wyraziste kolory. Barwa żelu, jak również jego zapach, przywołuje wspomnienie fiołków, które kojarzą mi się z dzieciństwem, huśtaniem się na patyku przywiązanym do drzewa liną. Reasumując, przez chwilę znowu czuję się beztrosko jak mała dziewczynka;)

Zapach to bukiet kwiatów, czuć paczulę, fiołki, ylang ylang, lawendę. Każdy z tych zapachów lubię, a ich miks także zadowala mój zmysł powonienia;) Ta kompozycja pobudza do działania, nie powinniśmy je używać, jeśli tuż po kąpieli chcemy szybko zasnąć, ponieważ jest orzeźwiająca. Przynajmniej dla mnie. Na noc powinnyśmy kupić sobie inny żel, o mniej intensywnym zapachu.

Żel dość dobrze się pieni i zmywa brud. Pod tym względem zachowuje się jak przeciętny żel. Spełnia swoją rolę, więc nie mam mu nic do zarzucenia.

Trudno w jego przypadku mówić o efekcie nawilżenia, nie przesusza dodatkowo naszej skóry, ale też nie nawilża. I dobrze, bo uważam, że od nawilżania są balsamy, masła do ciała, a nie żel pod prysznic. On powinien przede wszystkim dobrze zmywać zanieczyszczenia, które pojawiły się na naszym ciele.

Zapach choć intensywny i orzeźwiający, znika z ciała bardzo szybko, bo po jakichś 10 minutach po kąpieli. Ma to swoje plusy i minusy. Niewątpliwym minusem jest fakt, iż jest to woń bardzo przyjemna, którą chciałoby się dłużej ponosić. Ale jest też zaleta takiego stanu rzeczy. Gdyby zapach paczuli i lawendy utrzymywał się cały dzień, wówczas musiałybyśmy zrezygnować z naszych ukochanych perfum, bo zapachy mogłyby zacząć się gryźć, a z pewnością zapach wody perfumowanej byłby inny.

Żel rzeczywiście spełnia swoją rolę aromaterapeutyczną, bo orzeźwia, pozwala na chwilę odprężyć się i zapomnieć o problemach. Jest wręcz stworzony na jesienno-zimowe wieczory, które są szare, zimne i pełne melancholii i niewesołych myśli. Ta „aromatherapy” w nazwie nie jest tam postawiona na wyrost.

Żel jest dość tani. Często można się spotkać z promocją. Ja ostatnią butelkę kupiłam w Kauflandzie za 5,35 zł.

Wygodna butelka do dozowania to kolejna zaleta tego żelu, nie lubię, gdy wylewa się zbyt duża ilość produktu, bo to marnotrawstwo. Butelka jest przeźroczysta, nie wygląda jakoś atrakcyjnie, ale kolor produktu jest ożywczy, więc zastępuje bogate zdobienia i formę. Na dodatek mogę obserwować, ile produktu mi jeszcze zostało i ewentualnie kupić nową butelkę;) Resztki żelu mogę wydobyć z niego nalewając przez dziurkę trochę wody, takim rozcieńczonym żelem można z powodzeniem oblać całe ciało:) Bardzo przyjemne przeżycie dla zmysłu powonienia i dotyku:)

Produkt cechuje średnia wydajność. Na pewno nie zużywa się tak szybko jak żele Palmolive z serii spa, ale jedna butelka wystarcza mi na 2 tygodnie. Znam żele bardziej wydajne. Generalnie pod względem wydajności jest średniakiem;) Ale jak wcześniej wspomniałam, cena jest dość znośna, więc można co jakiś czas kupować nowe opakowanie produktu, budżet domowy nie powinien na tym zanadto ucierpieć.

Ogromny plus dla tego żelu za kompozycję kwiatowo-orientalną, uwielbiam takowe. Czuję się jak w zaczarowanym ogrodzie i moja kondycja psychofizyczna od razu ulega poprawie;) Jak mam zły dzień, taka woń jest w stanie zdziałać cuda;)

Produkt mnie nie uczulił ani nie podrażnił.

Jest łatwo dostępny. Jeśli chcemy go kupić, nie musimy szukać drogerii, wystarczy pójść do Tesco, Kauflandu, Reala czy nawet sklepu osiedlowego.

Esencja kobiecości, czyli Forbidden Flower od Lolity Lempickiej



Na wiosnę poszukiwałam kwiatowego, zmysłowego zapachu. Testowałam kolejne perfumy, aż natrafiłam na Lolitę Lempicką Fleur Defendue Forbidden Flower. Ten zapach jest wręcz stworzony dla mnie. Czuć w nim mój ukochany anyżek:) Anyż rozpala moje zmysły do tego stopnia, że gdy tylko go poczuję, muszę go mieć;) W ten sposób stałam się posiadaczką wielu różnych rzeczy, począwszy od zmysłowej Loli, a skończywszy na maśle do ciała;)

Na Wizażu w dziale KWC znalazłam parę informacji nt. wspomnianej powyżej kompozycji zapachowej:

Najnowszy (maj 2008) zapach Lolity Lempickiej stworzony we współpracy z Annick Menardo.

Nazwa oznacza zakazany kwiat ('Forbidden Flower') a sam zapach nie jest tak niewinny na jaki wygląda na pierwszy rzut oka...



Kategoria: orientalno-kwiatowa


Nuty zapachowe: kwiat absyntu, piwonia, kwiat anyżu, mimoza, liście truskawek, fiołek, piżmo, migdały, kwaśne wiśnie”

Nazwa perfum w pełni odzwierciedla ich dzikość, namiętność, nieokiełznaność, zmysłowość. Ta kompozycja jest dość specyficzna, z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, bowiem jest to intensywny kwiatowo-orientalny zapach, w którym bardzo mocno przebija się anyżek oraz absynt. Z własnego doświadczenia wiem, że sam anyż wzbudza skrajne reakcje. Są osoby, które podobnie jak ja i moja przyjaciółka, wprost upajają się tym cudownym, zmysłowym zapachem, ale też mam przyjaciela, którego zapach anyżu drażni, wywołuje uczucie swędzenia w nosie. Kwiat absyntu jest też dość specyficzny, nie każdy go polubi. Dlatego nie są to perfumy dla każdej kobiety.

Moim zdaniem Forbidden Flower to najlepsza kompozycja Lolity Lempickiej, która do tej pory trafiła do sprzedaży. Znam różne wersje „jabłuszka” i pozostałe wydają mi się zbyt ostre, niepasujące młodym kobietom. Ten zapach Lempickiej jest inny. Pomimo dzikości mamiącej zmysły, jest w niej też ukryta pewna doza delikatności, subtelności. Przez co perfumy powinny pasować zdecydowanym kobietom, które jednocześnie lubią podkreślać swoją kobiecość.

Rzeczywiście w perfumach przebija się kilka różnych zapachów, można wyczuć zarówno anyż, absynt, jak i mimozę, fiołka, piżmo, migdały czy też kwaśne wiśnie. W przypadku Saharienne miałam wrażenie, że mam do czynienia z jednym głównym zapachem będącym wynikiem współpracy różnych nut. Tutaj mamy do czynienia z wielogłosowością, żaden komponent nie traci swej autonomii. Kompozycja przypomina związek dwojga ludzi, którzy wspólnie żyją, ale jednocześnie mają swoich przyjaciół, swoje pasje.

Cała kompozycja jest zamkniętej we flakoniku, który sam stanowi dzieło sztuki. Tradycyjnie mamy do czynienia z jabłkiem, które jest bogato zdobione. Na buteleczce można zobaczyć kwiaty, liście, wszystko bardzo precyzyjnie wykonane. Wokół atomizera mamy złotą otoczkę przypominającą kształtem jabłko, na którym z boku zostało wyryte serce przebite strzałą. Samo spoglądanie na taką buteleczkę jest istną ucztą dla oka. Zarówno buteleczka, jak i zapach sprawiają, że przez chwilę czujemy się jak księżniczki po przebudzeniu w luksusowej komnacie.

Perfumy mają nietypowy atomizer. Pamiętam swoje pierwsze aplikacje, kiedy to zamiast skierować aromatyczną mgiełkę na ciało, kierowałam ją w powietrze. Trzeba być uważnym i znaleźć dziurkę, nie sugerować się nietypowym zakończeniem. Ja się parę razy nabrałam przez to nietypowe zakończenie. Byłam przekonana, że perfumy wylecą z tego miejsca, gdzie jest „parasol”, tymczasem otwór znajduje się po przeciwnej stronie;)

Nie tylko butelka cieszy oko, zmysły pobudza również samo papierowe pudełko, które jest utrzymane w kolorze bzu. Ten jasny fiolet pobudza, nastraja optymistycznie. To również nie koniec z obcowania ze sztuką użytkową, gdy otwieramy pudełko, musimy podnieść żółtą zakładkę, która ma nietypowy kształt, przypominający postrzępiony liść dębu...

Lola jest kobieca, wesoła. Sam zapach jest bardzo wiosenny, jak na Lempicką dość lekki, ale jednocześnie wyrazisty. Jest wprost stworzony dla kobiet, które lubią być zauważalne. Ten zapach nie pozwoli nikomu przejść obojętnie. Idealny dla kobiet lubiących życie i wyrazistość.

Zapach rozwija się. Tuż po aplikacji czuć mocne, orientalne nuty, przebija się głównie piżmo. Dopiero z czasem zaczynamy wyczuwać anyż, absynt. Na samym końcu możemy upajać się zapachem kwiatów z lekką domieszką anyżku i wiśni.

Perfumy Lolity Lempickiej są dość trwałe, ale nie tak jak wspomniany wcześniej Saharienne. Utrzymują się na ciele długo, czasami nawet cały dzień, ale po kąpieli, umyciu głowy są praktycznie niewyczuwalne. Saharienne przywierał do nas na dłużej.

Brak normalnego zamknięcia to moim zdaniem jedyna wada. Ta plastikowa nakładka, który u góry i tak pozostawia wlot powietrza, jest brzydka i strasznie niepraktyczna. Wolałabym, żeby tak piękna i gustowna buteleczka została zestawiona z pięknie zdobionym korkiem. Tak jak nie daje się do pięknej porcelanowej misy plastikowej łyżki, tak nie powinno się takiej nakładki dawać do flakonika Loli.

Mocny zapach, ale nie aż tak jak Saharienne, nosiłam go na uczelnię i nikt nie zemdlał, nikogo specjalnie nie dusił, z tym, że nie dawałam go nie wiadomo ile, tylko delikatnie się skrapiałam.

Zapach kojarzy mi się z zakazanym ogrodem, przywołuje na myśl moją ulubioną powieść z dzieciństwa pt. „Tajemniczy ogród”. Lola kryje w sobie mnóstwo tajemnic, bo nigdy nie wiemy, czy zapach, który aktualnie odczuwamy, będzie taki sam za kilka godzin. A może anyż zostanie zagłuszonym zapachem piwonii?

Skropiona tymi perfumami czuję się tak, jakbym była otulona milionem kwiatów i zmysłowym anyżem. To bardzo esencjonalne wrażenie.


Lola Lempicka nie należy do klasy perfum z półki „tylko dla bogaczy”. Normalnie kosztuje około 180 zł, a w promocji można ją nabyć za 100 zł, mam na myśli 30 ml flakonik:) W porównaniu do perfum od Chanel, cena jest naprawdę dość znośna. Choć tanie to one nie są, za to trwałość i zapach wynagradzają zainwestowane pieniądze:)

Zapach zmysłowej kusicielki, czyli Saharienne



Dzisiaj po raz pierwszy podejmę się recenzowania perfum. Od jakichś dwóch tygodni jestem szczęśliwą posiadaczką wody perfumowanej Yves Saint Laurent Saharienne. Ta kompozycja zapachowa bardzo przypadła mi do gustu, chociaż w internecie można spotkać skrajne opinie na jej temat. Nasze gusta zapachowe są bowiem zupełnie inne, każdy inaczej odbiera te same zapachy, chociażby z tego względu, że wiążą się z nimi inne wspomnienia.

Może na początku przytoczę trochę informacji wyszperanych w sieci:

Zapach wprowadzany wiosną - latem 2011 r.

Nuty cytrusowo - aromatyczne.

Nazwą nawiązuje do wylansowanej ponad pół wieku wcześniej słynnej marynarki - kurtki, która stała się symbolem ówczesnej kolekcji.

Zapach nieokiełznany, nieco zwierzęcy - dla kobiet charyzmatycznych i pewnych siebie i drapieżnie uwodzicielskich.
Zapach nieokiełznany, nieco zwierzęcy - dla kobiet charyzmatycznych i pewnych siebie i drapieżnie uwodzicielskich.
Kategoria: cytrusowo - aromatyczna
Nuty zapachowe:
nuta głowy: limonka, mandarynka, bergamotka
nuta serca: płatki białych kwiatów, liście pomarańczy, pączki czarnej porzeczki
nuta bazy: różowy pieprz, imbir
Cena: ok. 250zł / 50ml”
Informacje pochodzą z KWC na Wizażu:)

Zapach Saharienne przywołuje w mej pamięci wodę perfumowaną z Diora, której również jestem szczęśliwą posiadaczką. Escale a Pondichery z Diora jest kuzynką Yves Saint Laurenta, jeśli chodzi o kompozycję zapachową:) Mam słabość do tego typu zapachów:)

Zapach perfum jest niezwykle trwały. Jeśli spryskam nimi szyję i włosy rano, to nawet po północy zapach jest wciąż wyczuwalny. Jest on wręcz stworzony dla kobiet, które lubią czuć się ubrane w zapach przez cały dzień. Ja należę do ich grona. Otulona ulubionym zapachem czuję się zmysłowo, kobieco. Jestem bardzo wrażliwa na zapachy, ten zdecydowanie mobilizuje do działania, pobudza, sprawia, że czujemy się jeszcze bardziej pewne siebie niż zazwyczaj. Jest konkretny, silny. Jeśli ktoś nie lubi tak zdecydowanych zapachów, nie powinien kupować Saharienne. Czując te perfumy na swoim ciele, mam zdecydowanie lepszy nastrój, według mnie jest wręcz stworzony na jesienne i zimowe wieczory, ponieważ ma działanie antydepresyjne, przywołuje na myśl słoneczne chwile, wakacyjny wypoczynek i wyciąga z odrętwienia.

Po umyciu włosów, jeśli były wcześniej spryskane Saharienne, czuć mgiełkę tego zapachu. Taki osłabiony w wyniku mycia zapach, nadal pozostaje zmysłowy i przyjemny dla powonienia. Wczoraj na wyjście z przyjaciółką użyłam tych perfum, a dzisiaj gdy potrząsnę gwałtowniej głową, do moich nozdrzy dociera zapach pustyni, cytrusów, białych kwiatów, bergamotki:)

Dość mocny, wspominałam już o tym wcześniej. Ten zapach jest naprawdę wyczuwalny, nie tylko dla nas, ale również dla otoczenia i to przez cały dzień. Zatem jeśli pracujemy w urzędzie, gdzieś, gdzie mamy duży kontakt z ludźmi, to nasze otoczenie może się czuć rozdrażnione tą przenikliwą wonią. Jest to zapach kontrowersyjny, silny, zdecydowany, zatem jedne z nas będę go kochać tak jak ja, a inne nienawidzić z dokładnie tego samego powodu.

Ja lubię wiosenne zapachy na jesień, bo nie duszą. Poza tym taki zapach lata orzeźwia, pobudza zmysły i optymistycznie nastraja, gdy za oknem plucha. Poza tym latem ta kompozycja może dusić same posiadaczki, dlatego kupiłam Saharienne dopiero teraz we wrześniu, gdy nie ma już takich upałów, jest czym oddychać:)

Zapach rozwija się na naszej skórze. Na początku czuć bardzo silne uderzenie nut korzennych, dopiero później dochodzą do głosu nuty cytrusowo-kwiatowe, pod koniec dnia czuć głównie kwiaty.
Cały czas za nami chodzi, więc nie drażliwców. Nie każda z nas lubi czuć ten sam zapach przez cały dzień. Nie jest to kompozycja stworzona dla tych z nas, które szybko nudzą się zapachem.

Perfumy są umieszczone w przepięknej, eleganckiej butelce. Flakonik wygląda niczym wykonany z kryształu i daje nam uczucie luksusu. Oprócz zapachu, cenię w perfumach piękne opakowanie, które chociaż przez chwilę stwarza wrażenie bycia księżniczką. To znacznie poprawia humor, co jest bardzo ważne zwłaszcza jesienią i zimą, gdy za oknem ciapa, szybko robi się ciemno.

Otulona Saharienne czuję się niezwykle kobieco, seksownie i kusząco. Wdychając tę wyjątkową woń, nie sposób nie roztaczać wokół siebie kobiecej aury.

Perfumy w moim przekonaniu są warte swej ceny, ponieważ czuję się w nich kobieco, zmysłowo, poprawiają mi humor i mają wspaniale zdobiony flakonik.

karminowe.usta
Dziś zaprezentuję krem wybielający, który pomógł mi uporać się z moimi przebarwieniami. Jestem osobą o jasnej karnacji, szczególnie wrażliwą na działanie promieni słonecznych, bowiem wystarczy tylko parę minut na słońcu bez mocnego filtru i już zaczynam przypominać muchomora.






Prezentowany przeze mnie krem to Pharmaceris Albucin Intensive, czyli Intensywny krem wybielający na noc. 
* Zawiera on witaminy C i E, czyli odżywia naszą skórę i chroni ją przed starzeniem, gdyż obie witaminy zapobiegają powstawaniu wolnych rodników. Witamina C, czyli kwas askorbinowy dodatkowo może przyczyniać się do rozjaśniania skóry, podobnie jak inne kwasy.
* Producent wspomina i potrójnym kompleksie wybielającym i papainie. Papaina to enzym roślinny, od pewnego czasu odgrywający dość znaczną rolę w przemyśle biotechnologicznym. Pozyskiwany jest z Carica papaya. Papaina jest proteazą, tzn. , że rozkłada białka. Ten enzym wykorzystywany jest w peelingach enzymatycznych, które są wskazane dla osób o cerze wrażliwej, suchej. Do tych funkcji dochodzi jeszcze jedna, wykorzystana w preparacie Pharmaceris, jest to zdolność do wspomagania procesu wybielania.

Teraz parę słów od producenta:
„Wskazania: krem polecany jest do pielęgnacji skóry z przebarwieniami oraz nierówną pigmentacją.
Działanie: Krem rozjaśnia skórę i skutecznie redukuje plamy i przebarwienia, dzięki potrójnemu kompleksowi wybielającemu, który blokuje syntezę melaniny na kilku poziomach. Działanie rozjaśniające i wybielające wspomaga papaina, która przyspiesza złuszczanie zewnętrznych, przebarwionych warstw naskórka, umożliwiając głębszą penetrację substancji wybielających. Witamina E chroni skórę przed efektami przedwczesnego starzenia się.
Delikatność: krem zawiera w swoim składzie emulgatory spożywcze, które spełniając najwyższe standardy jakości, zapewniają niezwykle delikatne działanie.
Efekt: skóra twarzy odzyskuje zdrowy wygląd i równomierny koloryt.
Sposób użycia: Przebarwione obszary skóry smarować kremem codziennie wieczorem. Efekt wybielający powinien być widoczny po 4-8 tygodniach stosowania. W czasie stosowania kremu oraz 10 tygodni po zakończeniu kuracji należy unikać długotrwałego eksponowania skóry na słońce. W celu zapewnienia maksymalnej ochrony przed promieniowaniem słonecznym zalecane jest stosowanie kremu ekranu SPF 50+”

Krem wybiela, ale trzeba być cierpliwym
Krem rzeczywiście wybiela, ale trzeba zachować cierpliwość, początkowo nie widać jakichkolwiek zmian, po 4 tygodniach przebarwienia są rozjaśnione, tracą na intensywności, ale nadal są zauważalne. Dopiero po dłuższym stosowaniu są niemalże niewidoczne. Ale dla takiego wybilenia naprawdę warto odczekać te 8 tygodni.

Krem wybiela też skórę z resztek opalenizny
W zeszłym roku w wakacje trochę złapało mnie słońce, bo byłam parę razy na basenie. O tych paru chwilach przyjemności oprócz przebarwień przypominały mi resztki opalenizny, które nie chciały za żadne skarby zejść. Mogłam stosować 2 razy w tygodniu peelingi gruboziarniste, efektu nie było widać. Wyglądało to niezwykle paskudnie, bo dawało efekt niedomycia;( Dopiero ten krem z Pharmaceris sprawił, że pozbyłam się resztek opalenizny. Nakładałam go na całą twarz, nie tylko na przebarwienia i nic złego mi się nie stało:) Straciłam w końcu resztki opalenizny, z czego jestem naprawdę zadowolona;)

Ładnie wchłania się do matu
Chociaż producent nigdzie nie pisze, że krem ma właściwości matujące, to przepięknie wchłania się do matu. Szkoda, że jest do stosowania na noc, bo mogłabym w końcu pochwalić się zdrowo wyglądającą skórą.

Zapycha czy nie zapycha?
Początkowo w ogóle mnie nie zapychał, pod koniec kuracji zaczął wchodzić w pory i nie chciał z nich łatwo wychodzić. Nic dziwnego, na samym początku składu możemy znaleźć Paraffinum Liquidum i glicerynę, czyli związki znane ze swoich zdolności do zapychania.

Kiedy go używać?
Należy używać go na noc, ale oprócz tego jest to kuracja, którą lepiej stosować wiosną, jesienią, zimą. Nie jest wskazane korzystanie z jego dobrodziejstw w okresie letnim. Ja stosowałam go na wiosnę i mimo że bywało pochmurnie, to nakładałam na twarz krem z najwyższym filtrem (SPF 50+). Ponieważ żaden filtr nie chroni nas w 100%, to używanie kremu z Pharmaceris w lecie byłoby dość ryzykowne i mogło zakończyć dla naszej skóry katastrofą. Powoli nadchodzi jesień i planuję powrócić do jego stosowania.

Zapach
Jest ledwie wyczuwalny, ale jest. Taki typowo apteczny.

Nie wywołuje alergii
Producent zapewnia, że mamy do czynienia z „kompozycją zapachową bez alergenów” i tak też jest. Krem nie wywołał u mnie żadnych niepożądanych reakcji.

Wydajny
Ma stosunkowo małą pojemność-30 ml, stosowałam go na całą twarz codziennie przez 8 tygodni i jeszcze zostały mi resztki, które trzymam w lodówce, więc jest całkiem wydajny:) Myślę, że dużą rolę odgrywa tu fakt, że można wziąć z opakowania dokładnie tyle produktu, ile nam potrzeba, nie wycieka nadmiernie z opakowania.

Nie wysusza skóry
Mam cerę mieszaną, stosowałam go na całą twarz, nie wysuszył jej, ale też nie nawilżył, ale nie taka jego funkcja. Ma wybielać, a nie nawilżać. Dlatego należy oprócz kremu z Pharmaceris stosować również krem na noc.

Nie jest tłusty
Ma przyjemną konsystencję, nie pozostawia uczucia tłustości, co dla mnie jest bardzo ważne. Jest lekki.

Twarz ma mniejszą skłonność do opalania
Rzeczywiście producent miał rację pisząc o hamowaniu syntezy melaniny. Gdy po egzaminie się popłakałam, spłynęły resztki filtru, całe popołudnie i wieczór spędziłam na pełnym słońcu, mimo to moja skóra ani trochę się nie opaliła. Miałam dużo szczęścia w nieszczęściu, gdyż pomimo złamania zakazu przebywania na słońcu, nic się mojej skórze nie stało.

Stosunkowa taniość
Preparaty wybielające nie należą do tanich. A nie zawsze są skuteczne. Krem z Pharmaceris spełnił swoją funkcję i jednocześnie nie jest aż tak drogi. Zapłaciłam za niego w Superpharmie 39,99 zł.

Efekt
Efekt utrzymuje się co najmniej kilka tygodni. Dopiero pod koniec sierpnia zauważyłam pod okiem 2 nowe przebarwienia. Będę musiała się ich pozbyć jesienią.

Mleczko do demakijażu Garnier do cery normalnej i mieszanej



Ponieważ moje mleczko do demakijażu zmierza do kresu swego żywota, postanowiłam dziś opisać ów produkt:) Jakiś czas temu zdecydowałam się na mleczko z Garniera, Podstawa Pielęgnacji z wyciągiem z winogron. Jest on przeznaczony dla skóry normalnej i mieszanej.

Zmywanie makijażu oczu
Trzeba dość długo pocierać wacikiem, jeśli tylko przyłożymy wacik do powieki, to nie zmyjemy zbyt wiele. Takie pocieranie może uszkodzić delikatną skórę wokół oczu, a także osłabić nasze rzęsy i przyczynić się do powstania zmarszczek. Moja skóra nie została zniszczona, aczkolwiek takie pocieranie nie jest zbyt komfortowe. Jeśli pocieramy, to makijaż niewodoodporny zostanie usunięty w 100%.

Zmywanie wodoodpornego makijażu
Mam tusz L`Oreal Million Volume Lashes i ten tusz da się usunąć z rzęs, ale nie w 100%. Jakieś 10% produktu wciąż na nich pozostaje. By pozbyć się tych 90%, trzeba dość intensywnie pocierać wacikiem, trwa to co najmniej kilka minut. Jeśli jesteśmy zmęczone i marzymy o jak najszybszym położeniu się do łóżka, to demakijaż wodoodpornego makijażu jest prawdziwą udręką.

Efekt pandy
Zmywając makijaż tym mleczkiem, nie sposób uniknąć efektu pandy. Tusz, eyeliner, cień są dosłownie wszędzie, na policzkach, pod oczami, na naszych palcach. Jest to niezwykle nieprzyjemne uczucie. Dzieje się tak za sprawą mleczka, które lubi skapywać z wacika i brudzić wszystko dookoła.

Zmywanie podkładu
Jeśli mamy tylko puder w kamieniu, to w końcu wraz z 3 wacikiem uda się nam go usunąć, ale jeśli nałożyłyśmy podkład, możemy się męczyć 5 minut, a i tak w niektórych miejscach pozostaną jego resztki. Na szczęście niemal w ogóle nie używam podkładu, więc ta wada nie jest dla mnie istotna.

Ilość preparatu
By dokładnie zmyć makijaż, nie można oszczędzać na mleczku. Potrzeba co najmniej kilku wacików dobrze nasączonych mleczkiem.

Za dużo się wylewa
Pomimo tego, że potrzebuję stosunkowo dużo produktu do usunięcia make-upu, to z butelki wylewa się zbyt wiele mleczka. Trzeba uważać by nie wylało się ono na podłogę, nasze spodnie. Jeśli rozpoczynam demakijaż, to nadmiar mleczka przenoszę na drugi wacik, to akurat nie jest jakiś wielki problem. Gorzej, jak już jestem praktycznie „czysta” i chcę usunąć resztki. Wówczas nie wiem, co zrobić z nadmiarem mleczka, szkoda mi wyrzucić, więc wklepuję w dekolt:D

Mało wydajny
Ze względu na zbyt duży otwór w butelce i stosunkowo lekką konsystencję, mleczko wylewa się w zbyt dużej ilości. Jeśli do tego dodamy jeszcze fakt, iż w celu usunięcia makijażu trzeba użyć stosunkowo dużo produktu, to nie powinno nas dziwić, że jest to wyrób mało wydajny.

Delikatny
Po nieprzyjemnych przeżyciach związanych z użytkowaniem drugiego opakowania płynu micelarnego z Perfecty, który podrażniał początkowo skórę oczu, następnie zaczął wywierać równie niekorzystny wpływ na skórę twarzy, poszukiwałam czegoś delikatnego. To mleczko rzeczywiście spełnia to kryterium. Nie podrażnia, nie wysusza, nie wywołuje uczucia pieczenia i zaczerwienienia.

Oczy nie pieką
Mam niezwykle wrażliwe oczy, które reagują pieczeniem na wiele kosmetyków do demakijażu, zarówno płynów dwufazowych przeznaczonych tylko do oczu, jak również micele i mleczka do demakijażu. Mleczko z Garniera nie szkodzi moim oczom, co jest nie lada wyczynem.

Zapach
Zapach jest przyjemny, lekko słodki, winogronowy. Dobrze, że preparat tak ładnie pachnie, inaczej ciężko było wytrzymać tak długi, wieczorny demakijaż.

Opakowanie
Opakowanie jest dość ładne. Jasna ożywcza zieleń działa pozytywnie na nasze samopoczucie. Niestety otwór ma zbyt dużą średnicę w stosunku do dość płynnej konsystencji produktu, dlatego cierpi na tym wydajność. Podoba mi się z kolei zamknięcie, które jest dosyć szczelne, higieniczne i łatwe do otwarcia. Nie trzeba się bawić w odkręcanie, zakręcanie, jest zatem praktyczne.

Konsystencja
Konsystencja jest lekka, dość płynna. Z jednej strony, to dobrze, bo cera mieszana nie potrzebuje tłuściochów. Z drugiej strony, mleczko skapuje na wszystkie strony świata. Moim zdaniem lekka kompozycja powinna być ciut mniej płynna.

Cena
Za to mleczko zapłaciłam w Tesco coś koło 13 zł. Jest łatwo dostępne. Znajdziemy je niemalże w każdym hiper i supermarkecie.

Tłuści twarz
Mimo lekkiej konsystencji, trochę tłuści moją twarz. Po produkcie przeznaczonym do cery mieszanej, spodziewałabym się mniejszego natłuszczenia. Przez tę tłustość na twarzy odczuwam dyskomfort. Na szczęście po użyciu toniku, to nieprzyjemne wrażenie znika.

Zapycha czy nie zapycha?
Mnie nie zapycha jakoś mocno, ale mimo wszystko zapycha. Generalnie mając porównanie z innymi produktami do demakijażu, ten pod tym względem jest dość przyzwoity, choć nie idealny.

Constance Carroll odcień ivory

Brudne opakowanie


Mój puder- zdjęcie wykonane z użyciem lampy

Bez lampy

Gąbeczka i papierek do przykrycia

A tak wygląda puder na mojej ręce, moja twarz jest jaśniejsza od wewnętrznej strony ręki

Dzisiaj postanowiłam zrecenzować mój ulubiony puder z Constance Carroll. Pisałam o nim na Wizażu w wątku o podkreślaniu jasnej cery.:) Ponieważ mam jasną cerę o odcieniu różowym, ten puder jest dopasowany do mnie idealnie. Słyszałam też, że z tej firmy jest jeszcze jeden bardzo jasny odcień o nieco innym odcieniu, zatem jeśli któraś z Was jest posiadaczką jasnej skóry o żółtawym odcieniu, to można przejrzeć w drogerii też inne kolory tego pudru:)

Bardzo jasny
W moim przypadku, podobnie jak wszystkich bladolicych, jest to ogromna zaleta. Znam bardzo mało pudrów prasowanych, które są naprawdę jasne. Takie jasne produkty dostarcza na rynek angielska firma Rimmel, stosunkowo jasny puder można też dorwać z Manhattanu, ale on mi nie odpowiada odcieniem. Pomimo tego że jest jasny, brakuje mu trochę różowych tonów. Ja mam Constance Carroll Compact Refill 18 Ivory. Kupiłam go przypadkowo. Jako nastolatka używałam tego pudru, ale wtedy byłam mniej rozsądna i nie korzystałam z filtru, w związku z tym kupowałam ciemniejsze odcienie. Pewnego sobotniego dnia weszłam do Natury po tonik i zerknęłam na koszyk z promocjami. Były tam róże z Flormaru, cienie z Astora oraz puder z Constance Carroll. Pamiętam tę firmę ze swojej młodości i mam do niej ogromny sentyment, szczerze mówiąc, nie sądziłam, że nadal utrzymuje się na rynku. Zaczęłam otwierać kolejne opakowania, aż natrafiłam na Ivory, ten puder był wręcz biały z delikatnymi tonami różu. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i od razu powędrował do mojego koszyka. Tak jasny puder widziałam tylko raz w życiu i to na zdjęciu. Jedna z Wizażanek wrzuciła kiedyś zdjęcie białego pudru pochodzącego ze sklepu internetowego dla fanów gotyku:) Uznałam wówczas, że mimo wszystko nie zamówię tego pudru, bo jest zbyt biały, ja jednak wolę by pobrzmiewały w nim nuty różu, ponieważ moja skóra jest wyraźnie zaróżowiona i nie chciałam maskować jej naturalnego kolorytu.

Pachnie
Ten zapach może budzić skrajne reakcje. Jest to zapach typowo pudrowy, ale ja lubię takie zapachy. Przyjemnie mi się kojarzą z toaletką mojej babci, która niestety już nie żyje. Jak byłam w podstawówce, uwielbiałam zakradać się do tej toaletki, bo moja babcia miała wszystko takie ładne, pachnące i kolorwe i zawsze chętnie udostępniała mi swoje zbiory;) Zapach ten tylko początkowo jest dość mocny, tuż po aplikacji, potem traci na sile, ale cały dzień jest wyczuwalny. Słabo, bo słabo, ale jednak jest.

Dość gruby
Ten puder jest dość grubo zmielony, ale można sobie z tym poradzić, wystarczy wziąć pędzel i dobrze go poprzyciskać, wtedy ładnie kruszeje. Jak tak go sobie przygotujemy przed aplikacją, nie musimy się bać, że będzie widoczny na naszej twarzy:)

Szybko się zużywa
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, zasada ta dotyczy niestety również tego pudru. Choć nie używam go codziennie, a mam go od sierpnia, to nie ma już dość znacznej ilości tego produktu. Z pewnością jest mniej wydajny od Rimmela. Myślę, że do takiego stanu rzeczy przyczynia się grube zmielenie, kiedy rozbijam pędzlem drobiny na mniejsze, wówczas część się osypuje na kafelki, już niejednokrotnie widziałam białą poświatę przed sobą, gdy zmieniałam klasę uziarnienia. Innymi słowy mój puder pyli;) Nabieram go na pędzel i zawsze z tego pędzla też się osypuje, tak samo jest przy kontakcie z twarzą, część zostaje na moim licu, a część unosi się wraz z podmuchami powietrza.

Można go dać więcej, ale pędzelkiem
Jeśli mamy jakieś drobne niedoskonałości, to wystarczy, że nałożymy tego pudru więcej, zamiast jednej warstwy, możemy nałożyć 3, wtedy nasza niedoskonałość nie rzuca się w oczy, ale wciąż mamy do czynienia z naturalnym efektem. Ważne jest to, by przy nakładaniu korzystać z pędzelka puchacza, a nie gąbeczki dołączonej do pudru, bo gąbeczką uzyskamy efekt karykaturalny.

Nie robi maski
Puder ten nie robi efektu maski nawet przy kilku warstwach, pod warunkiem że nakładamy pędzlem. Nie jest specjalnie widoczny. Jeśli mamy suche skórki, które widać gołym okiem, to wiadomo, że je podkreśli, ale jeśli nasze niedoskonałości skóry są drobne i nie widać skóry odłażącej płatami, tylko jest lekko przesuszona, to nie powinna stać się dużo bardziej widoczna.

Nie utlenia się
Po tym jak kupiłam kiedyś puder prasowany z Virtuala, transparentny, a po 30 minutach uzyskałam marchewkę na twarzy, zaczęłam obserwować zachowanie pudru w kamieniu na mojej twarzy. Wcześniej nie spotkałam się z czymś takim ze strony pudrów w kamieniu. Transluscent z Cream Puff z Max Factora podkład i puder w jednym był marchewkowy od samego początku, z czasem marchewka nabierała tylko na intensywności. Ale generalnie gdy kupowałam puder w kamieniu i był jasny i był tylko pudrem, nie obserwowałam skłonności do utleniania się. Constance Carroll nie utlenia się, cały dzień pozostaje jasnoróżowawy:)

Opakowanie takie sobie
Takie opakowania mają tendencję do pękania, nawet jeśli nam nie upadną, plastik z czasem zaczyna pękać. Wspomniany powyżej puder z Virtuala leżąc w pudełku i będąc otwieranym od wielkiego dzwonu, popękał na 6 kawałków. Poza tym dość łatwo może się nam odkręcić w torebce i o katastrofę nietrudno. Opakowanie szybko się brudzi, osypujący puder osadza się na nim, gdy biorę chusteczkę i przecieram je z paprochów to one tylko jeszcze bardziej się rozmazują.

Tani
Ja swój kupiłam za 5,99 zł. Jest naprawdę tani i dobry. Za taki odcień i właściwości mogłabym nawet zapłacić więcej. Podejrzewam, ze w regularnej sprzedaży, gdy nie ma promocji, trzeba za niego więcej zapłacić, ale nie sądzę, by jego cena była wyższa niż 10 zł. Nie jest to duży wydatek, dlatego można mu wybaczyć jego stosunkowo niską wydajność.

Dostępność
Z tą dostępnością to jest różnie. Akurat we Wrocławiu nie ma problemu, by go dostać. Wystarczy się przejść do Natury albo jakiejś drogerii no name. Na pewno nie dostaniemy tego pudru w Rossmannie, Douglasie, Schleckerze czy Sephorze. Podejrzewam, że nie ma go również w Superpharmie. Wiem, że wiele bladolicych z Wizażu nie umiało go znaleźć w swoim mieście. Polecam drogerie no name. Warto się o niego pytać, gdyż zazwyczaj nie jest wyłożony na zewnątrz, tylko pochowany gdzieś pod ladą;)

Matuje i to trwale
Uwielbiam płaski mat. Na co dzień mogłabym robić za latarnię, dlatego gdy uda mi się jakiś cudem zmatowić moją twarz, uważam to za wybitne osiągnięcie;) Constance Carroll mogę nazwać z czystym sumieniem cudotwórcą. Po nałożeniu tego produktu możemy pochwalić się płaskim matem. Nasza cera w ogóle się nie błyszczy. Ja nakładam ten puder na filtr Eucerin SPF 50+, który niby ma posiadać właściwości matujące, a tłuści się niemiłosiernie. Nałożony na ten filtr apteczny, pozostawia matowe wykończenie, które utrzymuje się na naszej twarzy przed dobre parę godzin, u mnie nawet 6 do 8:) Jako ciekawostkę mogę podać, że wracając w południe z parapetówki, nadal miałam resztki pudru na twarzy i nie świeciłam się jakoś specjalnie. Płaskiego matu oczywiście nie było, ale latarni też nie;)

Nie wysusza
Ja mam cerę mieszaną i moją skórę jest ciężko wysuszyć, ale zdarzają się kosmetyki mające taką moc, są to oczywiście wszelkiej maści preparaty zwalczające zaskórniki. Jako nastolatka miałam też puder z Miss Sporty, który potrafił doprowadzić moją skórę do stanu pustyni. Constance Carroll mnie nie wysusza. Myślę, że posiadaczki cery mieszanej i tłustej mogą go spokojnie używać, natomiast miałabym obawy, czy właścicielki cery suchej, powinny go stosować.

Zapycha
Kiedyś miałam Constance Carroll i mnie nie zapychał, obecnie niestety trochę mnie zapchał, ale Rimmel też mnie zapycha, a nie ma takich jasnoróżowych tonów. Już się przyzczaiłam, że dwa razy w tygodniu trzeba oczyszczać twarz plasterkami Beauty Formulas oraz peelingiem gruboziarnistym. Na pierwszym miejscu puder ma talk, więc nic dziwnego że może zapchać. Jest to właściwie jedyna istotna wada. Na początku jak stosowałam jakiegoś wielkiego zapychania nie stwierdzałam, teraz widzę, że część porów mam zapchaną. A zdarzało się, że z domu wychodziłam tylko wieczorem na piwo i nie stosowałam nic więcej oprócz tego pudru.

Długo się utrzymuje
Wspomniałam już, że wracałam z imprezy na drugi dzień i resztki pudru pozostawały na mojej twarzy. Puder ten ma tendencję do dość długiego przylegania do twarzy. Kiedy wychodziłam z domu w największe upały, a wszystko to po to, by porobić zdjęcia w plenerze, miałam nim omiecioną twarz. Warunki były ekstremalne, ponad 30 stopni. Gdy wracałam do domu, byłam przekonana, że już go nie ma albo jest w stanie katastrofalnym. Stanęłam przed lustrem w przedpokoju i nie zauważyłam, by puder się zwarzył, zebrał w jakimś miejscu. Wciąż był obecny na twarzy, bo nie świeciłam, ale jednocześnie pod wpływem słońca i potu nie zmienił konsystencji na mazistą.

Nie warzy się
Puder nie warzy się nawet pod wpływem słońca, wysokiej temperatury czy jazdy na rowerze.

filtr ochronny
Dopiero po powrocie z parapetówki, gdy pomimo upału i pełnego słońca, nie stwierdziłam jakiegokolwiek zarumienienia się mojego lica, zainteresowałam się bliżej moim pudrem i zauważyłam, że zawiera filtr UVA i UVB, niestety nie podano, jaką ochronę zapewnia ów filtr. Ale jednak chroni, skoro nic mnie nie chwyciło, a na mojej skórze nie pojawiły się nowe przebarwienia. Bardzo cenię sobie produkty posiadające filtr:)

Ma parabeny
Podobnie jak większość kosmetyków dostępnych w drogerii. One również mogą nas zapychać, niewykluczone, ale też niepotwierdzone, że mogą mieć właściwości kancerogenne. Chociaż staram się ograniczać i kupować jak najmniej kosmetyków z parabenami, to jednak nie zawsze mi się to udaje. Na razie jestem posiadaczką płynu micelarnego, kremu pod oczy, szamponu i odżywki bez parabenów. Z kolorówką jest niestety gorzej. Mam jeden puder mineralny i paletkę cieni mineralnych, lecz mimo wszystko zawierają one nieszczęsne parabeny.

Zawiera jedwab
Cieszę się, że dodano naturalny jedwab, bo puder nie tylko upiększa, ale też odżywia naszą skórę:)

Zawiera Zinc Stearate
Cynk jest znany ze swoich właściwości wysuszających, dlatego miałabym obawy, by używały go kobiety mające suchą cerę. Ten związek to nic innego jak mydło, które wysusza.

Ma witaminę E
Witamina E jest znana ze swoich właściwości antyutleniających, zwana jest witaminą młodości, ponieważ zapobiega powstawaniu wolnych rodników. Spożywając produkty bogate w witaminę E, w tym m.in. słonecznik oraz stosując kosmetyki mające ją w składzie, powinniśmy dłużej zachować młody wygląd.

Wyprodukowany w Anglii
Puder został wyprodukowany w Anglii. Taka informacja zawsze mnie uspokaja, ponieważ mam ogromne opory przed chińskimi produktami, w których niejednokrotnie wykryto kancerogeny.

 Kruszy się
Puder niestety kruszy się dość łatwo, wystarczy przejechać po nim pędzlem, w związku z powyższym nie nadaje się do noszenia bezpośrednio w torebce. Trzeba go włożyć do kosmetyczki albo papierowej torebki na bułki. Ja go nie noszę w torebce, ponieważ nie poprawiam makijażu w ciągu dnia:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...